14. W więzieniu
2022-07-12
W więzieniu
Ile prawdy było w pogłosce, że wizjonerzy zostali aresztowani?
Była to prawda od początku do końca.
Wśród samochodów, które tego ranka jechały w stronę Fatimy, był także samochód burmistrza, który po dotarciu na miejsce udał się do proboszcza i wydał polecenie, żeby sprowadzono mu dzieci. Proboszcz, obcy sprawie, w której nie potrafił się rozeznać, troszcząc się o to, żeby nie wyjść na wspólnika, i nie chcąc wszczynać wojny z przedstawicielem władzy, którego humory dobrze znał, posłał po dzieci i sprowadził je.
Były w pogodnym nastroju i burmistrz niczym nie zakłócił ich spokoju ducha. Okazał im nawet uprzejmość, rozmawiał z nimi na balkonie plebanii wychodzącym na plac, a następnie zaprosił do swojego samochodu, by osobiście odwieźć do Cova da Iria.
Pastuszkowie nigdy jeszcze nie siedzieli w samochodzie i kto wie, ile razy marzyli o tym, żeby przejechać się jednym z tych błyszczących potworów pożerających drogę… Tak więc zgodzili się od razu i bardzo chętnie.
Ale kiedy znaleźli się na skrzyżowaniu, z którego jedna droga prowadziła do Cova da Iria, a druga prosto do Vilanova, samochód zdecydowanie skręcił właśnie w tym ostatnim kierunku.
Dzieci wykrzyknęły jednogłośnie:
- Nie, tamtędy!
Burmistrz odparł pośpiesznie:
- Wiem, wiem, ale najpierw trzeba udać się do proboszcza Ourem, który chce nas zobaczyć, a później wrócimy do Cova. Samochodem pójdzie to raz dwa i z pewnością zdążycie.
Nie można zaprzeczać osobie obdarzonej takim autorytetem, a w dodatku takiej miłej.
Kiedy dojechali do Ourem udali się nie do proboszcza, ale do ratusza pod pretekstem, że najpierw trzeba coś zjeść. Proboszcz przyjmie ich później.
Tak więc podano im coś do jedzenia. Ale nie wiadomo, czy jadły. Przyzwyczaiły się już do całodniowego postu za nawrócenie grzeszników i żeby pocieszyć naszego Pana, więc być może z zapałem jeszcze większym niż zwykle odmówiły jedzenia podanego w tak szczególnych okolicznościach.
Matka Boska – były tego pewne – czeka i o tej porze jest już specjalnie dla nich na małym dębie… A ich tam nie ma przez tego podejrzanego mężczyznę, który – kto wie, w jakim celu – wprowadził je w błąd. Prawdopodobnie nic nie zjadły, nie tylko dlatego, żeby przypodobać się Panu Bogu, ale również dlatego, że myśl o tym, iż Matka Boska niepotrzebnie zstąpiła dla nich z nieba, musiała sprawić im ogromną przykrość i odebrać apetyt.
Musiały jednak robić dobrą minę do złej gry i czekać.
(c.d.) Po południu, kiedy sądziły, że będą mogły w ten czy inny sposób wrócić do domu, znowu pojawił się burmistrz. Ale przybrał teraz zupełnie inne oblicze. Był oschły i nalegał, żeby wyjawiły mu tajemnicę powierzoną przez rzekomą Wizję. Próbował wydobyć ją z Łucji, od Franka, od Hiacynty i od całej trójki razem… aż wreszcie, kiedy wszystkie próby spełzły na niczym, gdyż wszyscy troje byli tacy zatwardziali w swym uporze, że człowiek miałby ochotę ich zadusić, kazał zamknąć ich w jednym z pokoi, grożąc:
- od Was zależy, czy wyjdziecie z tego pokoju, a jeśli nie zechcecie, tym gorzej dla was.
Dzieci, które „nie widziałyby się w Bogu niby w najlepszym lustrze” i nie zostałyby uprzedzone, że muszą być gotowe na wielkie cierpienie, wpadłyby z pewnością w rozpacz i zaczęły krzyczeć jak zarzynane. Ale one nie, nie wpadły w rozpacz, ale strach z powodu uparcie zamkniętych drzwi i obcych prawie wrogich ścian, nie kończących się godzin i pierwszych nocnych cieni, oddalenia od matki i nieznanego losu, jaki ich czeka, z pewnością odczuwały aż do bólu, jeśli nie do przerażenia.
Wydaje się, że mamy ich przed oczyma, jak skulone w kącie, przytulone do siebie tak mocno, że stanowiły jedno, ze wzrokiem zagubionym w nicości odmawiają różaniec i powtarzają prosto z serca płynącą modlitwę, której nauczyła ich niebiańska Matka:
O Jezu, to z miłości do Ciebie, dla nawrócenia grzeszników i jako zadośćuczynienie za zniewagi wyrządzone Niepokalanemu Sercu Maryi.
Teraz poczuły całą wzniosłą, pocieszycielską wartość tej modlitwy! W pewnym momencie drzwi otworzyły się i weszła jakaś kobieta… staruszka, złowroga istota, która robiła, co mogła, żeby pokazać, że jest dobra, chociaż być może wcale nie była…
Myśląc, że przyszła, żeby ich uwolnić, wstały. Nie, wcale nie przyszła ich uwolnić. Przyszła po to tylko, żeby je kusić, by wyłudzić od nich tajemnicę za pomocą pochlebstw i obietnic podszytych groźbami.
Perspektywa spędzenia tam, w ciemnościach, w tym jakby więzieniu całej nocy, powinna była, jak mogłoby się wydawać, przekonać ich, że trzeba wyzbyć się wszelkich skrupułów i zlekceważyć wszelkie obietnice.
Ale staruszka zawiodła się tak samo, jak zawiedli się ci, którzy ją przysłali. W tych trzech małych ciałach mieściła się jakaś sekretna siła, tak potężna, że aż oszałamiająca.
Niczego nie osiągnąwszy, staruszka wyszła trzaskając drzwiami i z hałasem ryglując je za sobą.
(c.d.) Nadeszła noc, dzieci już nie widziały siebie nawzajem, ale wyczuwały nawzajem swoją obecność, jedno obok drugiego, niby jedna jedyna rzecz, niby jedna dusza, i tak trwały w mroku coraz mocniej wtulone w złoty krąg „Zdrowasiek”, które następowały po sobie, powolne, rozedrgane, aż zmógł dzieci sen, a Anioł rozpostarł nad małymi opuszczonymi ciałami swoje niewidzialne skrzydła.
Obudziły się, kiedy słońce było już wysoko i znowu zaczęły się modlić. Cała trójka doszła do milczącej zgody, że wszystkie ich uczucia mogą wyrazić się i ukoić jedynie przez modlitwę.
Koło dziesiątej zaprowadzono je do burmistrza, który przystąpił do regularnych czynności śledczych, a spodziewając się wydobyć z ich ust nie wiadomo jakie informacje mogące przynieść mu zaszczyt, zamierzał bowiem zainscenizować głośny klerykalny skandal, zasypał je podstępnymi pytaniami, rzucał nowe i coraz straszniejsze groźby, a wreszcie – uznając, że będzie to argument najbardziej przekonywający – błysnął im w oczy kilkoma złotymi monetami mówiąc przy tym:
- Jeśli opowiecie mi wszystko, będą wasze.
Mówiła Łucja, mówił Franciszek, mówiła Hiacynta… każde z nich z całą prostotą i otwartością opowiedziało z najdrobniejszymi szczegółami wszystko, co się zdarzyło, nie popadając w najmniejszą sprzeczność… Nic innego nie usłyszał.
- Cóż to jednak za sławetna tajemnica, o której tyle się mówi?
- Tej tajemnicy nie możemy wyjawić, gdyż Matka Boska rozkazała, żebyśmy nikomu jej nie powiedziały, a Matka Boska to coś więcej niż wszyscy burmistrzowie na świecie.
Pan D’Oliveira naprawdę zaczął wychodzić z siebie. To poważna sprawa dla człowieka tak energicznego jak on uznać się za pokonanego w obliczu uporu trojga pastuszków, więc nie miał najmniejszego zamiaru poddawać się. Ale było już południe, dzieci od dłuższego czasu nic nie jadły, nie można przecież dopuścić do tego, żeby poumierały z głodu.
Kazał więc zaprowadzić je do swojego prywatnego mieszkania, żeby trochę odpoczęły, odkładając podjęcie decyzji do popołudnia.
Jego żona, która czuła odrobinę kobiecej tkliwości dla trzech istot, które przede wszystkim musiały mieć wypisane na twarzach głód i cierpienie, powitała je z dobrocią i napomniała, żeby jadły.
Nie wiadomo, czy na podobieństwo żony Piłata napominała męża, żeby nie dręczył zbyt długo biednych, niewinnych dzieci; pewne jest natomiast, że nawet gdyby spróbowała, wynik byłby wręcz odwrotny, gdyż po południu na polecenie samego burmistrza dzieci zostały zabrane przez policjantów i zaprowadzone ni mniej ni więcej tylko do więzienia, żegnane tymi oto zachęcającymi słowami: „Później przyjdziemy po was i spalimy was żywcem”.
(c.d.) W areszcie miejskim, jakim było chyba więzienie w Villanova, nie trzymano wielkich przestępców skazanych za poważne kary, ale winowajców bardziej zwyczajnych, jak pospolici złodziejaszkowie, włóczędzy, ludzie, którzy naruszyli przepisy miejskie, lub dopuścili się bójek, pijacy, stawiający opór siłom porządkowym. Jednym słowem cały drobny motłoch, który nigdy nie popełni prawdziwej zbrodni, ale w dziewięćdziesięciu wypadkach na sto nie ceni zbytnio uczciwości i zawsze drwi sobie z szyderczym uśmiechem z wszelkich norm grzeczności.
Właśnie między tę hołotę posłał burmistrz Villanova pasterzy z Aljustrel. A hołotę, zanim nawet dowiedziała się, kim są i dlaczego się tutaj znaleźli, ogarnęło poczucie głębokiego szacunku. Ci, którzy rozmawiali, zamilkli, ci, którzy leżeli na plugawych pryczach, wstali. Wszystkim wydało się, że przedarł się w to miejsce promyk słońca. Ktoś znalazł nawet słowa odpowiednie, żeby ich pocieszyć.
Ale Hiacynta – najmniejsza przecież – odsunęła się od grupy ludzi ubranych w dziwne pasiaste stroje, z ogolonymi głowami i twarzami dość groźnymi i, tuląc głowę do ściany pod wysoko umieszczonym i zaopatrzonym w grube kraty oknem, wybuchnęła łkaniem.
To płacz dziecka poruszył wszystkie serca.
- Biedactwo – wykrzykiwali – Biedactwo… - I nie wiedzieli, co można powiedzieć więcej.
Łucja podeszła do niej i starała się ją pocieszyć.
- Hiacynto, chodź do mnie, dlaczego płaczesz!
- Płaczę – odpowiedziała dziewczynka załamanym głosem – bo mamy umrzeć nie uścisnąwszy naszych rodziców. Ani twoi, ani moi nie przyszli, żeby się z nami zobaczyć. Nie zależy im na nas. Chciałabym zobaczyć przynajmniej mamusię…
Była to pora próby, pora kielicha goryczy i człowiecza natura czuła cały ciężar tej godziny, smakowała całą jej surowość. Podszedł do niej także Franek i ze wspaniałą zimną krwią powiedział:
- Skoro nie możemy zobaczyć mamusi, bądźmy cierpliwi. Ofiarujmy to cierpienie za nawrócenie grzeszników. Byłoby gorzej, gdyby Matka Boska miała już się nie pokazać. To właśnie byłoby dla mnie najgorsze, ale to również składam w ofierze za grzeszników. – Przy tych słowach złożył dłonie i klękając jakby znajdował się w kościele, wykrzyknął: - O Jezu mój, to z miłości do Ciebie i za nawrócenie grzeszników.
Podczas ostatniego objawienia Matka Boska wspomniała o Ojcu Świętym, który będzie musiał dużo cierpieć. Kilka dni później dwaj dobrzy kapłani zalecili dzieciom, żeby modliły się także za Ojca Świętego, a kiedy Hiacynta dowiedziała się „kto to papież” i dlaczego potrzebuje jej modlitw, poczuła od razu wielkie oddanie dla białego starca, którego nigdy nie widziała, który przebywa bardzo daleko, za górami i morzami, przy sterze niezatapialnej, ale narażanej na wiele burz i łodzi noszącej nazwę Kościoła Chrystusowego.
Teraz, w bolesnej chwili opuszczenia, przyszedł jej do głowy właśnie papież i obdarzając go swym sercu najbardziej nadprzyrodzonym ze wszystkich rodzajów miłości, ciągnęła modlitwę swojego brata:
- … I za Ojca Świętego i dla zadośćuczynienia za zniewagi wyrządzone Niepokalanemu Sercu Maryi.
(c.d.) Więźniom, ludziom nawykłym do szyderstw ze wszystkiego i wszystkich, nawet nie drgnęła powieka. Niektórzy nie mogli powstrzymać łez. Jakiś niechlujnie ubrany człeczyna – może złodziej, recydywista, pijak i gwałtownik – wzruszony tymi niewinnymi łzami i tą niewinną inwokacją, która tak bardzo dotyczyła właśnie jego, niepoprawnego grzesznika, chciał podsunąć im coś, co wydawało mu się najwłaściwsze, żeby skrócić tę niezasłużoną mękę i rzekł:
- Wyznajcie lepiej wszystko, tajemnicę nie tajemnicę, byleby tylko wypuścili was do domu. A jeśli nawet Pani tego nie chce, nie przejmujcie się. Kochani moi, chodzi o to, żeby wydostać się z więzienia! My już przywykliśmy, ale wy, biedactwa, jakże możecie się opierać?
Hiacynta spojrzała na niego tak, jakby jego zamiarem było nie doradzić im, ale ich znieważyć.
- Co to, to nie – wykrzyknęła żywo – wolimy umrzeć.
Więzień zrobił gest wyrażający zdziwienie. On był istnym Herkulesem, a dziewczynka jak patyczek, jakże jednak czuł się mały wobec takiej wielkości moralnej, jakże czuł się nikczemny wobec takiej odwagi.
Ciemniało. Z wysoko umieszczonego okna wpadało do celi coraz bledsze światło. Dzieci nie odmówiły jeszcze codziennego różańca. Hiacynta pomimo wszystkich ciężkich przejść, przypomniała sobie o tym jako pierwsza i nawet przez chwilę nie pomyślała, że okoliczności i otoczenie upoważniają do dyspensy.
Spostrzegła żelazny hak wbity pośrodku gołej ściany. Zdjęła z szyi medalik, nigdy się z nim bowiem nie rozstawała ani w dzień, ani w nocy, i podając go siłaczowi, powiedziała z tą dziecięcą ufnością, której tak trudno się oprzeć:
- Czy możesz go zawiesić? Ja nie sięgam…
Człowiek zrobił dobrodusznie to, o co prosiła, nie wypowiedziawszy przy tym ani słowa, a trójka dzieci, tak samo jak przywykła to czynić na otwartej przestrzeni, koło studni w ogrodzie albo w swoich izdebkach, klęknęła i zaczęła odmawiać różaniec. Po chwili wszyscy więźniowie klęczeli wraz z dziećmi przed tym maleńkim medalikiem, którego prawie nie było widać, i połączyli swoje ponure głosy z jasnymi głosikami niewinnych dzieci, odmawiając Zdrowaś Maryjo.
Och, gdyby antyklerykalnemu burmistrzowi Villanova wpadła do głowy szczęśliwa myśl żeby zajrzeć przez dziurkę do klucza…
(c.d.) Wkrótce potem przyszedł strażnik i wezwał małych oskarżonych. Więźniowie ujrzeli jak wraz z nimi znika promyczek światła, który w tak słodki sposób ich przeniknął, i poczuli smutek, ale jednocześnie ucieszyli się z ich uwolnienia i pożegnali się ze szczerą serdecznością. Dzieci naturalnie promieniały. Ale czekała je jeszcze trudniejsza próba.
Burmistrz znowu zaczął wypytywanie, jeszcze uciążliwsze niż poprzednie, aż wreszcie widząc, że w ten sposób nic nie osiągnie, postanowił uciec się do zastraszenia.
Walnął pięścią w stół, z wściekłością zerwał się na równe nogi i rozkazał jednemu z obecnych przy tym strażników:
- Zaprowadź ich do pokoju obok i przygotuj kocioł z wrzącym olejem. Usmażymy je.
Osoba dorosła prawdopodobnie wybuchnęłaby śmiechem, bo burmistrz może sobie być okrutny, ale usmażyć troje dzieci… Nie smaży się przecież chrześcijan niby barweny…
Ale jeśli postawimy się na miejscu trojga pastuszków w wieku od siedmiu do dziesięciu lat, którzy zawsze żyli w domu i między owcami, z dala od świata, nie mając nawet przybliżonego pojęcia o tym, co mogą uczynić władze i do czego są zdolne, bez trudu zrozumiemy, że w tym nowym więzieniu i w obliczu tej groźby musieli przeżyć chwilę prawdziwego przerażenia. Ciemny pokój i więzienie, chociaż budziły lęk, to jedno, a wrzący olej (przyznajmy) to drugie.
Tak więc drżeli, płakali, starali się nawzajem pocieszać dopóki mogli, kiedy drzwi otworzyły się i burmistrz we własnej osobie zawołał Hiacyntę:
- Chodź ty, jeśli nie powiesz, będziesz pierwsza usmażona jak ryba.
Hiacynta poszła posłusznie i żegnając się z towarzyszami (cóż za cud!) miała dość odwagi, żeby szepnąć im do ucha:
- Nic nie powiem!
A ponieważ burmistrz rzucał słowa na wiatr, musiał poprzestać na zamknięciu jej w innym pokoju, żeby poczekała, aż olej zacznie wrzeć.
W tym czasie (jest to cud wcale nie mniejszy) najzupełniej spokojny Franek mówił w ten sposób:
- Jeśli zabiją nas, tak jak mówią, wkrótce będziemy w niebie, i będzie nam dobrze! Nie przejmuję się tym wcale, że umrę… Oby Bóg sprawił, żeby Hiacynta się nie bała. Chcę odmówić za nią Zdrowaś Maryjo.
I zaczął się modlić. Kiedy tak się modlił, drzwi otworzyły się znowu. Był to znowu burmistrz, który krzyknął grzmiącym głosem:
- Z nią mamy już spokój, teraz twoja kolej. Mów co to za tajemnica!
- Nie mogę wyjawić jej nikomu – odparł Franek.
- Nie? Zaraz zobaczymy. Chodź no. – I chwytając go za ramię wyciągnął z pokoju.
Również w tym przypadku były to pieszczoty, obietnice, groźby, groźba najgorsza… Nie osiągnął nic i zamknął także chłopca w pokoju, gdzie ten ze zdumieniem i niewypowiedzianą radością zobaczył siostrzyczkę, wzburzoną, ale żywą, a więc nie usmażoną.
Przyszła kolej na Łucję. Ona także była przekonana, że burmistrz mówił poważnie i że nie ma już ucieczki, ale (jak wyznała później) wcale się nie bała. Powierzyła się Matce Boskiej…
Skoro niewzruszeni byli Franek i Hiacynta, wyobrażamy sobie, jak się zachowała Łucja. Była niewzruszona jak byk, któremu nawet nie drgnie powieka. I ona także została rzucona do rzekomej smażalni, gdzie wszyscy troje odnaleźli się cali i zdrowi.
(c.d.) Jakie szczęście po przebyciu takiego strachu… (więzienia i niebezpieczeństwa śmierci). Jakże nie pomyśleć o tym, że Matka Boska uratowała ich, nagradzając za wierność swoim rozkazom, i jakże nie cieszyć się, że było się posłusznym niebu, nie zaś ludziom? Nie czuli głodu ani senności, ani niczego, czuli tylko wielki pokój w duszy i wielką radosną siłę, która w tej próbie jeszcze się spotęgowała. Strach został utopiony w tym morzu radości i nikt już nie zdoła sprawić, żeby znowu podszedł do gardła.
Następnego dnia, a było to święto Wniebowzięcia – święto, które jest uczczeniem, jeśli tak można powiedzieć, sumy wszystkich cnót Przenajświętszej – nastąpiła ze strony gorliwego pana d’Oliveiry ostatnia próba, równie nieudana jak poprzednie. Musiał wtedy (najwyższy czas) uznać, że został pokonany i żeby zachować przynajmniej pozory, odwieźć dzieci tam, skąd je zabrał dzięki podstępowi, to znaczy na plebanię w Fatimie. Tam, na balkonie, przywrócił im wolność.
"Fatima", I. Felici.