23. Kalwaria Hiacynty
2022-07-12
Kalwaria Hiacynty
Jeśli choroba i śmierć Franka sprawiają, że drżymy z zachwytu i wzruszenia, to ostatnie chwile Hiacynty mogłyby nawet kamienie przemienić w "Synów Bożych".
Gdyby nawet ktoś uparcie zaprzeczał oczywistym faktom oraz stwierdzeniom naocznych świadków i nadal odrzucał wiarę w cuda Fatimy, musiałby przecież przyznać, że duchowa osobowość tej dziewczynki - oddającej się Bogu w dobrowolnej ofierze, by odpokutować za grzechy ludzi - jest sama w sobie cudem i trzeba uznać, iż naprawdę ktoś zstąpił z nieba na ziemię, by pokazać cud.
Ale fakty nie potrzebują komentarza.
Śmierć braciszka była dla niej strasznym ciosem. Wiedziała, kto go zabrał i dokąd, ale to puste miejsce w domu, a jeszcze bardziej w sercu dawało jej poczucie zagubienia. Natura ma swoje prawa i korzysta z nich!
Często widywano ją samotną i pogrążoną w myślach.
- O czym myślisz? - pytano.
- O Franku - odpowiadała. - Jakże bym chciała go zobaczyć. - I nie mogła powstrzymać łez.
Kilka tygodni potem została poddana badaniu lekarskiemu i stwierdzono u niej ropne zapalenie opłucnej, konsekwencję "hiszpanki", z której, jak czytelnik pamięta, już się nie dźwignęła.
Trzeba było leczyć ją w szpitalu w Ourém.
Zaczęła się Kalwaria.
(c.d.) Łucja odwiedziła ją dwukrotnie i ich rozmowy były naznaczone tą intymnością, która czyniła z nich jedno serce i jedną duszę.
Kiedy zapytano ją, czy cierpi, wyznała:
- Tak, cierpię, ale wszystko za nawrócenie grzeszników i dla zadośćuczynienia za zniewagi wyrządzane Niepokalanemu Sercu Maryi. - Potem dała upust swojej (132) palącej miłości, miłości przedwczesnej mistycznej oblubienicy Chrystusa:
- Tak cieszę się, że cierpię z miłości do Nich. Jakże mocno kochają tych, którzy cierpią za nawrócenie grzeszników.
Te słowa mogłyby równie dobrze paść z ust Katarzyny Sieneńskiej albo Teresy od Jezusa.
Nie wiemy dokładnie kiedy, ale prawdopodobnie podczas tych wizyt, powierzyła również ona zaufanej kuzynce sznur, którym się przepasywała, mówiąc przy tym - podobnie jak Franek:
- Teraz nie mogę go już nosić. Ukryj go tak, żeby nikt nie widział. - I również jej sznur, podobnie jak sznur Franka, miał trzy węzły i był nasiąknięty krwią.
Po dwóch miesiącach spędzonych w szpitalu została zwolniona, nie dlatego jednak, że wyleczono ją albo przynajmniej nastąpiła poprawa, ale dlatego, że zrozumiano, iż nie da się w tym przypadku nic już zrobić.
Ona sama wiedziała o tym, przybyła tutaj, żeby cierpieć, wracała także, żeby cierpieć, dopóki spodoba się Matce Boskiej. W rzeczywistości miała na piersi wielką ranę, którą trzeba było codziennie opatrywać udręczając to biedne ciało, i kilka dni po powrocie do domu, być może z powodu niewłaściwej pielęgnacji, doszło do postępującego zakażenia, to zaś zwiększyło jeszcze jej straszne codzienne męczeństwo. Ale im bardziej wzrastały cierpienia, tym bardziej potęgowała się siła jej duszy i jej pragnienie pokuty osiągało wymiar bohaterski.
(c.d.) Biednej, zbolałej mamie, która pielęgnowała ją z serdeczną czułością, żeby nie martwić jej bardziej niż to było potrzebne, mawiała:
- Mamusiu, nie płacz, czuję się dobrze.
A ponieważ musiała czytać na twarzy matki zagubienie i trwogę, ścisnęła jej dłonie i patrząc prosto w oczy, prawie przekazując jej swoje wewnętrzne światło, wykrzyknęła:
- Nie martw się mamusiu, idę do nieba i będę się dużo za ciebie modlić.
Łucja nadal była bardziej niż kiedykolwiek jej duchową siostrą i wobec niej, która wszystko wiedziała, nie miała żadnych tajemnic.
- Nie chcę, żeby ktokolwiek wiedział o moich ofiarach, gdyż należą jedynie do Jezusa i Maryi... Tak mi się chce pić, ale nie będę piła. Ofiaruję to Jezusowi za grzeszników. Dali mi do wyboru: albo napiję się mleka, albo zjem winogrona, ale wybrałam mleko, którego nie lubię, by złożyć tę ofiarę naszemu Panu... Tak bardzo cierpiałam tej nocy. Gdybym zmieniła pozycję, poczułabym się trochę lepiej, ale nie chciałam tego zrobić - z miłości do Jezusa.
Pewnego dnia wyznała kuzynce:
- Dotychczas wstawałam z łóżka, żeby odmówić modlitwę Anioła, ale teraz nie mogę już pochylić czoła do ziemi, bo się przewracam, muszę więc poprzestać na tym, że klęczę...
Pomimo jej ciężkiego stanu nadal przybywali obcy, żeby zasypywać ją pytaniami, a ona tego nie unikała. Była to także ofiara, którą składała naszemu Panu.
Jakie piękne były różańce odmawiane w głębi ogrodu przy studni albo w grocie na zboczu góry, gdzie nikt im nie przeszkadzał... Jakże piękna była Cova da Iria, samotna, jaśniejąca, pełna cudowności.
- Łucjo, czy zobaczę jeszcze naszą Cova da Iria?". Czy zobaczę jeszcze drzewko Matki Boskiej?... Nie, już ich nie zobaczę... Ty tak, ty tam wrócisz... Beze mnie, bez Franka... Ale będziesz się modlić - prawda? - za niego i za mnie.
Wielkie łzy spływały jej cicho po policzkach i Łucja osuszała je z pietyzmem, nie zważając na swoje, nie mniej wielkie i palące, które, kiedy się pochyliła, zaczęły nagle kapać na kołdrę.
(c.d.) Podczas tego pierwszego fragmentu swojej Kalwarii wizjonerka zaczęła mieć wizje, niektóre o charakterze osobistym, dotyczące jej najbliższej przyszłości, inne o charakterze ogólnym i większym zasięgu czasowym.
Jedne i drugie wskazywały, że kontaktuje się już z wiecznością.
Od czasu do czasu ukazywała się jej Matka Boska (jak można się domyślać, były to dla niej odwiedziny zupełnie naturalne), by przygotować ją do ofiary ostatniej i ostatecznej.
Według tego, co sama powiedziała Łucji, pewnego razu Matka Boska oznajmiła jej, "że uda się do Lizbony, do innego szpitala, że nie zobaczy już ani kuzynki, ani rodziców, że najpierw przecierpi wiele, a potem umrze w samotności, ale żeby nie lękała się, bo Ona sama zjawi się, żeby zabrać ją do nieba".
Jednak przynajmniej wtedy bała się i to wcale niemało. Duch był gotowy, ale ciało omdlałe, a wystarczy przypomnieć sobie Jezusa w Ogrodzie Oliwnym, żeby przestać się temu dziwić.
Przerażała ją myśl o tym, że będzie musiała umierać sama i z drżeniem obejmowała Łucję za szyję i zaklinała ją:
- Módl się za mnie, módl jak najwięcej, bo mam umierać zupełnie sama.
Kuzynka próbowała uspokoić ją używając najmądrzejszych z możliwych argumentów:
- Cóż ci zależy na wszystkich i na wszystkim, skoro przyjdzie po ciebie Matka Boska? Czego się bać, skoro Ona tam będzie?
Była to najprawdziwsza prawda, ale Hiacynta bała się i strach sprawiał czasem, iż zapominała o tym, że przyjdzie po nią Matka Boska.
Męka jest męką i gdyby kielich nie był pełen straszliwej goryczy, czyż byłoby bohaterstwem wychylić go do ostatniej kropli? Nawet Jezus, tam, w Ogrodzie Oliwnym, w mroku nocy i duszy, drżał, bał się. I czyż słowa: "Lecz nie to, co Ja chcę, ale to, co Ty, niech się stanie" , nie są być może miarą - i czyż nie były taką miarą dla Boskiego Ojca - tego cierpienia i przerażenia, które spowodowały, że zaczął spływać krwawym potem?
Idąc za przykładem Jezusa i dzięki sile, jaką On przepaja wszystkich cierpiących i pokrzywdzonych - a szczególnie tych, którzy dobrowolnie jednoczą się z Nim (135) w ofierze i pokucie - również Hiacynta mocnym uderzeniem skrzydeł wzbiła się z ciemności w jasność.
(c.d.) - Pozwólcie mi rozmyślać - mówiła Hiacynta - bo im więcej nad tym rozmyślam, tym bardziej cierpię, a przecież chcę cierpieć z miłości do naszego Pana i za grzeszników, a zresztą... to dla mnie nieważne.
Była to walka ostateczna, tytaniczna (aczkolwiek wpisana w duszę małej dziewczynki) między ciałem przeznaczonym śmierci, a duchem, który wzdycha do życia. Potem wybuchł zwycięski okrzyk, który poruszył niebo:
- O Jezu, teraz będziesz mógł nawrócić wielu grzeszników, bo ta ofiara jest bardzo duża. I właśnie dlatego, że jest taka duża, składam ją Tobie.
Innymi razy zastawano ją z twarzą ukrytą w dłoniach, nieruchomą. pogrążoną w myślach, nieobecną, jak ktoś, kto patrzy na rzeczy, które sprawiają udrękę i zasmucają tego, kto się w nie wsłuchuje.
- Hiacynto, o czym myślisz? - pytała matka, przejęta tym dziwnym zachowaniem.
Otrząsała się, wracała do siebie i odpowiadała:
- Ba... gdybym wiedziała. Bardzo lubię myśleć.
Ale Łucji zwierzyła się pewnego dnia głosem, który nie był już głosem małego dziecka i który zdawał się przybywać z daleka:
- Myślę o naszym Panu, o Matce Boskiej, o grzesznikach. Myślę o wojnie, która nastąpi. Tyle ludzi na niej zginie i tyle pójdzie do piekła. Tyle domów zostanie zniszczonych, tylu kapłanów umrze. Jakie to smutne. Gdyby wyrzekli się znieważania Pana, nie byłoby wojny, nie poszliby do piekła. Pomyśl, ja idę do raju, a ty, kiedy zobaczysz w nocy to światło, o którym mówiła Pani, uciekaj i przybywaj tam także.
Przychodzi na myśl wojna domowa, która wykrwawiła Hiszpanię, przychodzi na myśl... wszystko inne, a przecież powiadano, że był to płód chorego mózgu, nie zaś prawdziwe proroctwo.
Na zachętę do tego, żeby uciekać, Łucja zauważyła, że nie można uciec do nieba. Na to Hiacynta:
- Masz rację, ale nie bój się, będę się dużo modlić za ciebie i za Ojca Świętego, i za wszystkich kapłanów, i za Portugalię, żeby wojna tu nie dotarła.
Wojna "tu" - to znaczy do Portugalii - nie dotarła.
(c.d.) W tym czasie pewna przez nikogo nieprzewidziana okoliczność sprawiła, że spełniło się to, co Pani zapowiedziała Hiacyncie w związku z jej śmiercią.
Mniej więcej w połowie stycznia 1920 roku udał się z pielgrzymką do Fatimy sławny specjalista, doktor Enrico Lisboa, który chciał poznać wizjonerów, a ujrzawszy małą Hiacyntę w stanie tak żałosnym, nalegał, żeby przewieźć ją do Lizbony, gdyż miał nadzieję, że uratuje ją dzięki zabiegowi chirurgicznemu.
Zarówno rodzice, jak sama chora byli temu przeciwni, ale lekarz tak bardzo nalegał, że w końcu pani Olimpia, ulegając impulsowi swego matczynego serca, w końcu go poparła.
Chwila wyjazdu była bardzo bolesna, a szczególnie wzruszająco wypadło pożegnanie małej chorej z jej duchową siostrzyczką. Nie mogła oderwać się od Łucji i ściskając ją mocno za szyję mówiła wśród łkań:
- Módl się jak najwięcej za mnie, dopóki nie pójdę do nieba, potem ja będę się modliła za ciebie.
Ale później z energią i powagą, które brały się stąd, że czuła się już prawie w posiadaniu wyzwalającej Prawdy, dodała zaraz:
- Nigdy nikomu nie wyjawiaj tajemnicy, nawet gdyby chcieli cię zabić. Kochaj mocno Jezusa i Niepokalane Serce Maryi i poświęcaj się jak najwięcej za grzeszników.
...I opuściła swoich najbliższych, swój dom, swoją wieś, wszystkie miejsca, które były niemymi świadkami jej utajonych ofiar, swoje uśmiechnięte niebo... Żegnajcie!... Żegnajcie!... Nigdy już ich nie zobaczy.
(c.d.) Spodziewano się, że w Lizbonie wiele osób poczyta sobie za zaszczyt goszczenie sławnej wizjonerki z Fatimy, ale kiedy ujrzano, w jakim jest stanie, nikt nie miał odwagi, żeby wziąć ją pod swój dach.
Tylko przełożona sióstr Matki Boskiej Cudownej, siostra Maria Godinho, zrozumiała, jaką łaską jest móc otworzyć drzwi i serce takiej istocie, przyjęła ją do sierocińca Matki Boskiej Cudownej i ofiarowała się, że zastąpi jej matkę.
Zawsze znajdzie się na tym świecie jakaś dobra dusza.
W sierocińcu była kaplica, w której przechowywano Najświętszy Sakrament.
Jakąż radością było dla Hiacynty to, że mieszkała pod jednym dachem z ukrytym Jezusem.
Ale jeszcze bardziej szczęśliwa była z tego powodu, że codziennie mogła przyjmować Go w swoim sercu.
Wydaje się, że Hiacynta mająca więcej szczęścia niż Franek, Pierwszą Komunię przyjęła jeszcze w swoim domu, w maju roku 1918 albo 1919 (dokładnie nie wiadomo), ale dopóki pozostawała w Aljustrel odległość od kościoła parafialnego była dla niej zbyt duża i nie mogła chodzić tam codziennie, a i ksiądz nie był w stanie przychodzić ciągle do jej domu, więc zapewne przyjmowała Pana tylko od czasu do czasu. Tutaj natomiast nie było najmniejszych trudności ani niedogodności dla nikogo i dopóki tam pozostawała, mogła co rano przystępować z największą radością i w skupieniu do Komunii świętej. Ponadto dopóki była w stanie chodzić szła do kaplicy, siadała sobie na ławce i całe godziny spędzała na modlitwie ze wzrokiem utkwionym w tabernakulum budząc wzruszenie, i podziw u sióstr, a szacunek i zachwyt u koleżanek, które uważały ją za małą świętą i jako taką czciły.
I jakże można pomyśleć, że tak nie było, skoro nawet matka przełożona mówiła, iż sama Maryja przychodziła często, by ją odwiedzić i pocieszyć.
(c.d.) Ale także pobyt w sierocińcu musiał się skończyć i rzeczywiście wkrótce opuściła to pełne spokoju miejsce.
Uznawszy, że nadszedł właściwy moment, żeby spróbować zabiegu operacyjnego, doktor Lisboa zarządził, żeby przyjęto ją do szpitala Donna Estefania, i trzeba było ulec Jego naciskom.
Rankiem 2 lutego 1920 roku, w święto Oczyszczenia Najświętszej Maryi Panny, Hiacynta wyspowiadała się, przyjęła Komunię, pożegnała się ze swoim Jezusem w tabernakulum kościółka, gdzie spędziła w pokoju tyle pięknych godzin, pożegnała się z koleżankami, z przytułkiem, który sama ochrzciła drogim imieniem Matki Boskiej Fatimskiej, i w towarzystwie matki Godinho udała się do szpitala.
Zastała tam całkowicie odmienną atmosferę i na nowo ogarnął ją smutek. Kilka miłosiernych dusz widzących w niej wybrankę Najświętszej Panny dotrzymywało jej towarzystwa, a troskliwa siostra, którą nazywała czule "mateczką", odwiedzała ją codziennie, ale mimo to dręczyła ją świadomość, że jest zupełnie opuszczona: "Umrę w samotności".
Operację przeprowadzono 10 lutego.
Zastosowanie chloroformu nie było bezpieczne ze względu na skrajne osłabienie, tak więc trzeba było uciec się do zwykłego znieczulenia miejscowego. Pacjent widzi wszystko... Zobaczyła, że znalazła się, rozebrana, w rękach lekarzy. Rozpłakała się.
Usunięto jej dwa żebra od strony serca, pozostawiając otwór wielkości dłoni.
- Operacja - oznajmiono - udała się całkowicie.
I odniesiono ją na pół żywą do łóżka.
W ciągu następnych dni przeżywała tortury przy zmianach opatrunków. Straszne było to wszystko, co musiała przecierpieć, ale z jej ust dobył się jeden tylko okrzyk, żałosny niby modlitwa:
- O Matko Boska, moja Matko Boska!
A kiedy ktoś starał się dodać jej otuchy, odpowiadała:
- Nie trzeba się przejmować. Wszyscy musimy cierpieć, żeby pójść do nieba.
Personel szpitalny nigdy nie widział tak pogodnej chorej.
Następstwem piątego i szóstego opatrunku były bóle tuk dręczące, że nie mogła powstrzymać się i powiedziała dobrej "mateczce":
- Boję się, że nie wytrzymam.
- Odwagi - odpowiedziała mateczka kładąc jej matczyną dłoń na skąpanej zimnym potem główce. - Znoś cierpliwie ból. To bardzo się podoba naszemu Panu.
Po tym napomnieniu chora uspokoiła się.
Kiedy mateczka wróciła następnego dnia, zastała ją nie tylko spokojną, ale zauważyła, że z jej twarzyczki zniknął wszelki ślad cierpienia. Kiedy tylko Hiacynta ją zobaczyła, skinęła, żeby się zbliżyła bardziej i wielce rozradowana powiedziała jej prawie na ucho:
Posłuchaj mateczko, teraz już się nie skarżę. Znowu ukazała mi się Matka Boska. Powiedziała, że wnet po mnie przyjdzie i od razu odjęła mi ból.
Było to preludium do wielkiej i pełnej radości, jakiej miała zaznać tam, gdzie nie czuje się już żadnego bólu.
(c.d.) Wieczorem 20 lutego (piątek) koło godziny osiemnastej Hiacynta poczuła się znowu osobliwie i bardzo źle. Na sąsiednich łóżkach chorzy spali już w mdłym blasku osłoniętej na noc lampki, która zdawała się takie drzemać tam w górze między rzędami łóżek.
Zawołała pielęgniarkę i powiedziała nie tracąc panowania nad sobą:
- Czuję się źle, chcę przyjąć Ostatni Sakrament.
Chociaż pielęgniarce nie wydawało się, żeby sprawa była bardzo pilna, obiecała, że o to zadba. Rzeczywiście o dwudziestej przyszedł proboszcz kościoła Świętych Aniołów, don Pereira dos Reis, żeby przyjąć od niej ostatnią spowiedź.
- Teraz powiedziała Hiacynta po spowiedzi - proszę przynieść mi także święty Wiatyk, gdyż wkrótce umrę.
Ale również kapłanowi wydało się, że nie ma takiego pośpiechu, i wyszedł z myślą, że przyniesie Wiatyk następnego dnia rano.
Koło 22.30 pielęgniarka dla spokoju sumienia udała się do chorej. Zastała ją opanowaną, spokojną, ale wydało się jej, że dziewczynka rzeczywiście umiera.
Co robić? Zobaczymy, poczekajmy chwilę... W ciągu tej krótkiej chwili święta istota bez żadnego drgnięcia, można by powiedzieć, że nawet nie odetchnąwszy, przeszła z doczesności do szczęśliwej wieczności.
Matka Boska zgodnie ze swoją obietnicą przyszła po nią i zabrała ją po cichutku, aby nie budzić chorych, którzy spali w mdłym świetle zasłoniętej na noc lampki.